Wyrok w „ZAWIAS”ach – Pokochać Morze


MOŻE NA MORZE…?

Były już kajakowe spływy, narty, szybowce… Od dwóch lat treścią mojego kolejnego marzenia uczyniłam rejs „Zawiszą Czarnym” w ramach projektu „Zobaczyć Morze”. W ubiegłym roku się nie udało, w tym postanowiłam powalczyć bardziej. Wymagana kwota przerastała moje możliwości finansowe, ale pomogli przyjaciele: „Dostaniesz niezłą szkołę życia” – zapewniali. Dla mnie miał to być pewien sprawdzian, miara odwagi i honoru. No bo jak to tak: z urodzenia gdynianka, z morzem w tle rodzinnej historii i nie poczuła jeszcze wiatru w żaglach? Wstyd!

ODZIEŻ WIERZCHNIA: LĘK NA OBCASACH

Z wytycznymi internetowego „Vademecum Zawiszaka” i poradami znajomych (zwłaszcza „Zawiasowego” bumerangu Henia) ochoczo zabrałam się za przygotowywanie żeglarskiej wyprawki. Ostatecznie na pokładzie pojawiłam się nie tylko z wielkim plecakiem ubrań (czy 5 par spodni na 9 dni rejsu to rzeczywiście miara elegancji? ;o)), ale także drugim, niewidocznym na pierwszy rzut oka bagażem – tym pełnym obaw, niepewności, zmartwień. Czy poradzę sobie mimo tego, że słabo widzę? Zapewniam jednak, że bardzo szybko i skutecznie typowy mieszczuch, na co dzień ukryty pod warstwą makijażu, w eleganckich ciuchach i butach na obcasach zamienił swój „paniusiowy” image na wygniecione bojówki, pogubione kolczyki, wory pod oczami od niewyspania, zawieruszone gdzieś akrylowe paznokcie oraz siniaki w doprawdy najdziwniejszych miejscach. Okazało się też, że dżinsy to nie najlepszy pomysł na spodnie sztormowe, czapka polarowa nie zastąpi wełnianej, a opowieści o nieprzemakalnych podeszwach adidasów to wyssane z palca pobożne życzenia. Sytuację uratowała starsza wachty, użyczając mi co potrzebne części żeglarskiego ekwipunku.

URLOP (FORMALNIE) WYPOCZYNKOWY

Buchtowanie lin, szorowanie pokładu, mycie gretingów, robienie „klaru” w toaletach, malowanie farbą olejną schodów do maszynowni, szlifowanie bomu, glancowanie mosiądzów, chodzenie na rzęsach w czasie „psiaka” i „świtówki”, a do tego bycie w stanie ciągłej gotowości alarmowej (do żagli/manewrów), zarwane noce, konieczność podporządkowania się i natychmiastowego wykonywania poleceń to jedne z pierwszych niespodzianek zrealizowanego pomysłu na urlop rozpieszczonej jedynaczki. I słaby wzrok bynajmniej nie stanowił żadnego koła ratunkowego! Jako pełno- czy niepełnosprawni wobec morza wszyscy byliśmy równi. To znaczy jako trzeci po Bogu, kapitanie i kadrze oficerskiej, rzecz jasna . Nie zlokalizujesz bojki kardynałki i nie jesteś w stanie być „okiem”? Zrobisz reszcie wachty herbatę oraz „sklarujesz” liny. Nie widzisz wskaźnika kompasu? Usłyszysz damski głos w słuchawce dostosowanego do twoich potrzeb pokładowego urządzenia nawigacyjnego. Zauważasz mijające „Zawiszę” statki? Pewnikiem gorzej sterujesz i orientujesz się w topografii odwiedzanych portów… Tu, na morzu, każdy jest potrzebny, każdy zna swoją rolę, stanowiska i przydzielone zadania. A zatem, gdy w czasie codziennej toalety usłyszysz charakterystyczny długi dźwięk wezwania do żagli, wylatujesz na pokład z mokrymi włosami i szczoteczką w zębach, nerwowo zakładając szelki (ja jeszcze zdążałam obwiązać włosy turbanem )… Alarmy bowiem – uczysz się – są nienegocjowalne.

ŻEBY BYŁO PERFEKCYJNIE…

„Żeby było bezpiecznie i żeby było miło” to tylko dwie z oficjalnych zasad naszego kapitana Janusza Zbierajewskiego. Szybko odkrywam dodatkowe: bosmana Roberta Krzemińskiego oraz innych reprezentantów naszej kadry oficerskiej i załogi stałej. Oto kilka przykładów. Pokład, dzień pierwszy: mozolnie skręcam swoje pierwsze buchty. Liny muszą mieć równe pętle i wisieć mniej więcej 10 cm nad pokładem. Liczy się też kierunek zwijania – lina zazwyczaj fabrycznie splatana jest w prawą stronę. Nadchodzi bosman. Zrzuca wszystkie jak leci. Bez litości. Do poprawy! I znów niezgrabnie zabieram się za buchtowanie. Kolejny raz coś nie tak: przecież nie można pomagać sobie nogą, bo brak trzech punktów podparcia… Moja wachta zwija żagiel grota, przywiązując go linkami do bomu. Źle! Między „krawatami” nie ma równych odległości. Moje potem dodatkowo jeszcze poprawiam, ponieważ przy okazji za luźno zacisnęłam pętelki. Zadowoleni, jeszcze przed obiadem chcemy zdać rejon (tym razem mieliśmy wyszorować pokład dziobowy), ale czeka nas kolejne mycie: bosman wypatrzył, że wcześniej nie użyliśmy mydlika. Glancowanie mosiądzów to też sztuka sama w sobie, którą lepiej było prędko poznać (pamiętajcie, są trzy etapy: czyszczenie, pastowanie i polerowanie, przy czym do tej ostatniej czynności najlepszy jest kawałek flanelki), bowiem groziło to nawet sześciokrotnym polerowaniem tej samej barierki (wiem, bo doświadczyłam na własnej skórze!). Nieszczęśnik, który wchodząc na maszt nieopatrznie postawił nogę na świeżo wypolerowanym i odmalowanym przez bosmana nagielbanku, do wieczora własnoręcznie musiał z deseczki zedrzeć lakier, wyszlifować i ponownie ją pomalować (sic!). Podnoszenie bandery to koleiny wyczyn, biorąc pod uwagę, że trzeba zrobić to dokładnie na cztery „szklanki” – ani nie za wolno, a już – nie daj Boże! – za szybko. I to tylko żeby wymienić niektóre z naszych lokalnych „Rejsowych Przepisów Zapobiegania Zdarzeniom/Nadprogramowym Pracom Bosmańskim na Pokładzie” .

KOREPETYCJE Z NAUTYKI

W jednym z portów oprócz tradycyjnego „trucia” kapitan Zbierajewski zaproponował pewną zabawę: widzący zobaczą to, co „widzą” osoby niewidome. Zachwycona pomysłem założyłam, że jako osoba słabowidząca poradzę sobie nieźle i bez problemów będę poruszać się na znanej mi przecież (zwłaszcza dzięki zamęczaniu ciągłymi pytaniami każdego, kto mi się nawinął) przestrzeni. Po pokładzie oprowadzała mnie zawsze uśmiechnięta ociemniała Natalia. Natychmiast straciłam orientację odnośnie kierunków, miejsca i osób w pobliżu. Asekuracyjnie zaczęłam stawiać małe kroki, niepewnie wyciągając ręce z obawy przed wpadnięciem na coś bądź kogoś. Poznany wcześniej za pomocą wzroku rozkład pokładu, kolory przedmiotów czy barierek okazały się całkowicie nieprzydatne, a moje sposoby na upewnienie się, czy np. teraz stoję koło białej tratwy ratunkowej – śmieszne. Na szczęście przewodniczka cierpliwie sprawdzała moją orientację, tłumacząc przy okazji, jak nie pomylić kambuza z kubrykiem czy ujść z życiem w czasie spotkania z wszędobylskimi lajflinkami. Przygodę skończyłam z dodatkowymi siniakami, ale szczęśliwa, że mogłam chociaż przez chwilę być gościem w tak innym od mojego świecie, w którym obowiązuje swoista, niedostępna dla widzących locja.

36,1 M DŁUGOŚCI X 6,7 M SZEROKOŚCI X 32 OSOBOWOŚCI

Wiecie już, że „Zawisza” to nie jacht turystyczny, a przebywanie na morzu to fatalny pomysł na leniwy urlop na plaży pod palemką. Nie oczekujcie jednak krótszego opisu naszej załogi – na tej pływającej przestrzeni próżno bowiem szukać przeciętniaków! Znaleźli się wśród nas marynarze zawodowi, najemni, hobbyści, łowcy przygód, „niedzielni” i lądowe żółtodzioby, a umysły ścisłe obierały kartofle razem z „humanistami”. „Wolny” czas między wachtami i pracami bosmańskimi organizowali sobie zarówno sportowi brydżyści, jak i miłośnicy bicia rekordów w komputerowych „Kulkach”, pasjonaci fotografii oraz koneserzy muzyki; wykwalifikowani masażyści i demonstratorzy samoobrony. Płynęli teoretycy psychologii razem z praktykami życia; nastawieni „na odbiór” słuchacze i wolące „nadawanie” gaduły (z zakłopotaniem wpisuję siebie w tę kategorię); radosne „śmieszki” oraz poważni myśliciele; spokojne „opoki” wraz z roztrzepanymi reprezentantami pełnoobjawowej nadpobudliwości psychoruchowej… I choć pewne nawyki musieliśmy mieć wspólne (m.in. jedną rękę zawsze dla jachtu), to każdy do Zawiszowego balastu dokładał garść swoich indywidualnych przywar i przyzwyczajeń. I tak oto można było, na przykład, zobaczyć brodaczy Janusza i Macieja ze skupieniem we wzroku i papierosem w zębach przeszukujących morską przestrzeń, „wiszącą” wciąż na telefonie komórkowym Karolinę, litościwie patrzącego ze swojego ulubionego miejsca na rufie na nasze wyczyny Rysia czy też Tomkowy nos w książce o zimnej wojnie. Przy odrobinie szczęścia (i „świtówce”) można było przed śniadaniem wypatrzeć siedzącą na ławce cooka Ewę albo próbującą uchwycić w kadrze najpiękniejszy wschód słońca Olę. Doprawdy każdy zaś mógł natrafić na zasłaniającego nam podczas posiłków cały widok z kubryku na pokład bosmana z jego niekończącą się listą kolejnych prac do wykonania ! Węzłów, locji i innych potrzebnych szczurowi lądowemu informacji chętnie uczyli zarówno instruktorzy po żeglarskich kursach (dziękuję, Aniu!), jak i ci jeszcze przed nimi, ale już z powołania (tu pozdrawiam Szalonego Żeglarza Kondzia!). A jeśli miałabym w tym miejscu pokusić się o jakikolwiek ogólny opis, to powiedziałabym tak: ludzie morza są silni, wytrwali, charakterni, szczerzy i solidarni. Jeśli zatem lubicie rozczulać się nad sobą, zamartwiać czy niepokoić, zapraszam do koła (sterowego) absolwentów Zawiszowej „Szkoły Nad Falami”!

RYCERZ Z DUSZĄ MORSKIEGO WILKA

O morskich wyczynach gdyńskiego „Zawiszy” krąży prawdopodobnie tyle samo legend, co o jego średniowiecznym walecznym rycerzu-imienniku. Dla mnie jedno jest jednak pewne: ten jacht także ma duszę! To on przecież, mimo mojej sterniczej nonszalancji (na mapie zobrazowanej kursem „pijanego węża”), był w stanie bardziej wybaczać błędy czy zaniedbania niż nasz chief Maciej, z przerażeniem przerywający moje pogaduchy ze starszą wachty, gdy odległość do mielizny zmniejszała się wprost proporcjonalnie do mojego poczucia panowania nad sterem… Wierzę, że biegać po pokładzie prawdopodobnie „Zawias” też by pozwolił, gdyby nie szeroki wachlarz bosmańskich zakazów, nakazów, „wyjątków” i „bo tak-ów”. Dodam, że jacht cierpliwie znosił również wygwizdywane przez mnie polskie szlagiery – gorzej jednak z załogą ! Jako spolegliwy nauczyciel dał mi możliwość zdobywania żeglarskich szlifów i lekcje z pokory wobec morskiego żywiołu, za pracę zaś szczodrze nagradzał niepowtarzalną możliwością oglądania morskiej panoramy z bocianiego gniazda (raz zasiedziałam się, bagatela, 3 godziny!) czy drzemki w fałdach żagla na bukszprytowej siatce. Oprócz takich chwil prawdziwego szczęścia nieopatrznie otrzymałam także innego rodzaju dary: poczucie dumy, gdy z powiewającą gdyńską flagą i polską banderą pięknie prezentował się przy pirsach odwiedzanych portów, silne poczucie odpowiedzialności za jego wygląd i bezpieczne dotarcie do celu podróży, a przede wszystkim cały kalejdoskop wrażeń, które złożyły się na tę najważniejszą z moich dotychczasowych życiowych przygód. A miejsce wszelakich lęków czy obaw w dodatkowym bagażu powrotnym z powodzeniem zajęło motto komandora Bolesława Romanowskiego: „Nullo Retentus Impedimento” (Żadną nie zatrzymani przeszkodą”). Reszta pozostała tam, na morzu…

HONOROWI DAWCY PRZYGODY

Wyroku w „Zawias”ach, jakim stała się dla mnie miłość do żeglarstwa, nie otrzymałabym bez „prokuratorów” w następujących osobach i instytucjach: wszyscy bohaterowie moich marynistycznych wspomnień (jedyna w swoim rodzaju kadra i załoga „Zawiszy” ), Ania i pani Karina (najlepsi inwestorzy w „kapitał ludzki”), Fundacja „Gniazdo Piratów” (organizator rejsu; panie Tomku, dziękuję za odciążenie od mycia kubków!); Centrum Wychowania Morskiego Związku Harcerstwa Polskiego (armator), a także Urząd Miasta Gdyni (główny sponsor tegorocznej edycji projektu „Zobaczyć Morze”). Apelacji wnosić nie zamierzam! 

Pozdrawiam wszystkich
Ania „Cholerne ADHD” z rejsu drugiego z wachty trzeciej 

PS Miarą elegancji jest dla mnie teraz mała szekla na srebrnym łańcuszku!

źródło: Gazeta Wyborcza dodatek Trójmiasto (Moja Gdynia), Gazeta Świąteczna 9-10 października 2010, nr 237.7055 – 16-17 października 2010, nr 243.7061