Zobaczyć „Bieszczadzkie Morze” 2019 r.


W tym roku, podobnie, jak w zeszłym, wolontariusze z Fundacji Zobaczyć Morze im. Tomka Opoki, wspierani przez Trzecią Podkarpacką Brygadę Obrony Terytorialnej, postanowili zorganizować rejs dla osób z dysfunkcją wzroku po Jeziorze Solińskim. Wyprawa odbyła się w dniach 7-9 czerwca 2019 r. i uczestniczyło w niej łącznie 22 załogantów, w tym 13 niewidomych i słabowidzących. Imprezę honorowym patronatem objęli Pani Poseł Małgorzata Wypych i Pan Marszałek województwa podkarpackiego Władysław Ortyl.

Żeglarze przybywający z całej Polski zgromadzili się w piątek o godzinie 8:00 na parkingu przed rzeszowskim dworcem kolejowym, a następnie wyruszyli transportem samochodowym na brzeg Soliny. W czasie podróży odczuwali to, co pisarze określili stanem „między ustami, a brzegiem pucharu”. Uniesiony już kielich – odpowiadał wyjściu z domu, ale jeszcze nie przystawiony do ust – oznaczał brak widoku jeziora.

Wśród załogantów panowała atmosfera oczekiwania, otwartości na przygodę, nadziei, ciekawości żeglowania, niepewności przygotowań, pragnienia spełnienia, chęci rozpoczęcia realizacji. Opodal jeziora, pochylone na szosę drzewo, niczym szlaban symbolicznie wzbraniało wstępu cywilizacji do zachowanej krainy dziewiczej przyrody. Pozostało ostatni kawałek pokornie przejść pieszo. I ukazało się majestatyczne widowisko, które widzący emocjonalnie opisywali osobom niewidomym. Błękitne niebo bez jednej chmurki, potężne, zalane słońcem wzgórza piętrzące się ku niebu w uspakajającej, majestatycznej zieleni lasów, strome zbocza wpadające w taflę jeziora, które niczym zwierciadło odbijało do góry nogami wzgórza i niebo.

Zanim otrząsnęli się z pierwszego zachwytu, już sternicy podpłynęli jachtem, aby odebrać bagaże. Na linię startu, czyli Wyspę Wielką – zwaną Energetyk, załoganci dostali się lokalnym promem. Tutaj poczuli się już w swoim żywiole, gdyż zewsząd otulała ich woda, niczym ramionami matka, czyli akwen do realizacji pasji.

Na pomoście, komandor rejsu – Paweł Goclon działacz naszej fundacji a zarazem  żołnierz wojsk obrony terytorialnej, w imieniu organizatorów serdecznie przywitał uczestników oraz podzielił ich na cztery załogi. Poza nim, sternikami zostali: Katarzyna Bosak, Józef Feliga i Witold Czudec. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Załoganci objęli w posiadanie swoje jachty, sternicy dokonali ostatnich sprawdzeń, prowiant został zaształowany i zanim się miejscowy bosman obejrzał, już cumy zostały oddane. Kielich się przelał, a rejs po „Bieszczadzkim Morzu” rozpoczął.

Od tej pory już nikomu się nie spieszyło. Przed załogami było parę godzin żeglugi, nauki stawiania i zrzucania żagli, sterowania, trymowania, budowania dobrych relacji w załodze, rozmów, kąpieli słonecznych i wystawiania policzków w celu wyłapania choćby cienia wiatru. Można by pomyśleć, że nudne. Ależ skąd, nie ma nic przyjemniejszego, jak oderwać się od hałasu miasta, zgiełku ulic, pędu pracy, zabiegania, trosk, problemów i spokojnie, w ciszy, klimacie niezmąconej przyrody oddać się wyciszeniu, utuleniu duszy, emocji, rozładowaniu napięć. W takiej atmosferze nawet skupienie się nad sterowaniem jest odprężeniem.

Był czas, było bezpiecznie, było przyjemnie, a na Wyspę Skalną planowano dotrzeć dopiero wieczorem. Koniec dnia ma swoje prawa, czyli był przeznaczony na wspólne biwakowanie umilone dźwiękami gitary oraz śpiewami żeglarskimi na zmianę z bieszczadzkimi. W tej niezapomnianej atmosferze wystąpiła wyjątkowa chwila, w której Marcin, jeden z załogantów, ukląkł przed wybranką swojego życia i wręczył jej pierścionek zaręczynowy. Wszyscy gromko zaśpiewali „Sto lat”, a następnie „gorzko, gorzko” w aplauzie mocnych oklasków. Toast podniesiono kubeczkami szampana schłodzonego w wodach jeziora.

Tak wspaniałe momenty przytrafiają się w działaniach „Zobaczyć Morze”, które warto zapisać w księgach projektu. Żeglarstwo łączy ludzi, niejednokrotnie na zawsze!

Sobota powitała załogi słonecznym dniem. Własnoręcznie przygotowane śniadanie smakowało jak nigdy. Na krótkiej odprawie postanowiono podpłynąć pod samą zaporę, czyli praktycznie do bojek wyznaczających kilkadziesiąt metrów przed zaporą granicę żeglowania. Zanosiło się na powtórkę z dnia poprzedniego, gdyż żagle dość leniwie napełniały się wiatrem. Nie zrażało to uczestników, bo wokół można było się cieszyć przecudownymi widokami przyrody. W trakcie ich opisywania, ani się spostrzeżono, jak nagle pojawiły się pierwsze, silniejsze podmuchy. Jachty zaczynały nabierać prędkości i z charakterystycznym, delikatnym łoskotem cięły taflę wody.

Na wysokości Wyspy Zajęczej załoganci zostali pozdrowieni przez jej mieszkańców, czyli dorodną, przepiękną rodzinę pawi. Trudno było dokładnie przetłumaczyć ich przekaz, ale ogólnie brzmiał on przyjaźnie. Mniej życzliwa okazała się pogoda. Wiadomo, w górach może się ona zmienić dość nagle i taka sytuacja zaistniała na Jeziorze Solińskim.

Los jednak niesprawiedliwie potraktował załogi. Tych, którzy starali się być dzielnymi i przygotowali posiłek na jachcie w trakcie żeglugi, aby nieprzerwanie móc rozkoszować się dłuższym żeglowaniem, skąpał silnym deszczem do ostatniej suchej nitki. Natomiast, dwie załogi „głodomorów”, które wcześniej postanowiły zawitać do brzegu na lądowy obiad, zwyczajnie oszczędził od przymusowego prysznica. Tak, czy inaczej, wszyscy szczęśliwie spotkali się w tawernie, w której do późnej nocy panował klimat żeglarskich opowieści i wspólnych śpiewów gęsto akcentowanych przez porywy ulewy i burzowe grzmoty.

Niedzieli słońce nie rozświetliło swoimi prażącymi promieniami. Niebo było zaciągnięte chmurami, ale za to wiał miarkowany wiatr. Załogi wstały jednak wczesnym porankiem, aby poza obowiązkowymi pracami porządkowymi i pakowaniem się móc jeszcze po raz ostatni wypłynąć na jezioro. Oczywiście zgrane załogi nie miały problemów z błyskawicznym zrobieniem porządków, więc pozostało sporo czasu, aby po raz ostatni wybrać fała, postawić foka, pociągnąć szoty lub talię grota, czy potrzymać berło rumpla. To był czas takiego ostatniego wpisania w pamięć zapachu jeziora, klimatu jachtu, atmosfery załogi, ostatnich dreszczyków emocji z żeglarstwa. Padły ostatnie pochwały, podziękowania, cumowania i pożegnalne spojrzenia na jacht, który dostarczył tylu wrażeń. Pożegnanie z Wyspą Szczęścia i zarzucony na plecy wór żeglarski poświadczał, że kielich pozostał opróżniony do dna.

Podczas drogi powrotnej w głowach kłębiły się i układały wrażenia, przeżycia, wspomnienia. Co chwila przypominały się chwile wesołe wywołując mimowolny uśmiech na twarzy. Rejs po „Bieszczadzkim Morzu” był bez cienia wątpliwości bardzo udany. I chyba jedno uczucie łączyło wszystkich, czyli poczucie braku sytości. Jednakże, na osłodę, rodziła się nowa tęsknota i nadzieja, że kolejny rejs znów za rok!