Pisząc te słowa, chcę zaznaczyć, że są one moimi subiektywnymi odczuciami po tygodniu w morzu na pokładzie żaglowca Kapitan Borchard w trakcie I etapu rejsu Zobaczyć Morze w 2018 roku.
Gdzie mnie tym razem wywiało? Byłam na STS Kapitan Borchardt, na żaglowcu, na rejsie z Fundacją Zobaczyć Morze.
Trafiłam tam, jak zwykle, przez przypadek, choć tak naprawdę nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Działalność Fundacji obserwowałam od dawna, ale jedynie w internecie. Na pokładzie Zawiszy słuchałam o rejsach przez nią organizowanych. Miałam w domu i z przyjemnością słuchałam trójpaku płytowego wydanego swojego czasu w celu wspierania leczenia i rehabilitacji dwóch osób z nią związanych. Gdy więc poznałam Roberta Krzemińskiego, prezesa fundacji, wiałam wrażenie, że znam i jego, i to co robi od dawna. Kilka razy mówił mi o tegorocznym rejsie, zapraszał, a ja odpowiadałam, że to świetna inicjatywa i tyle. Jeszcze nie widziałam się tam na pokładzie. Przecież co ja mam wspólnego z niewidomymi? Ledwo znam kilka osób, nie spędzam z nimi czasu na co dzień. Nie wiem, jak to jest iść koło niewidomego na ulicy, a co dopiero z nim żeglować. To nie dla mnie…
Propozycja rejsu zawieszona w przestrzeni musiała chyba sobie wymościć miejsce w mojej głowie. Zrobić sobie więcej przestrzeni i w końcu zadomowić się na dobre. Jeszcze ostatnie wątpliwości wstrzymywały mnie w podjęciu ostatecznej decyzji. Mam na co dzień dwójkę małych, bardzo aktywnych dzieci pod opieką, mam je zostawić, by opiekować się kimś innym? Toż to nie wakacje, o jakich myślałam. I tu włączał się Robert. Tłumaczył, że nikim nie będę się opiekować, że na pokładzie będą ze mną w pełni samodzielni ludzie. Jeszcze tego „nie widziałam” w swojej wyobraźni, ale już się powoli przekonywałam. Chyba dopiero zaufałam słowom Roberta, który stwierdził: „Popłyń. Odetchniesz. Złapiesz dystans”.
I nie mógł chyba powiedzieć niczego bardziej prawdziwego. Rejs był dla mnie nie tylko przyjemnością, ale co najważniejsze, ogromną zmianą w myśleniu, spojrzeniem na pewne sprawy z innej perspektywy. Nagle, ramię w ramię, w jednej wachcie stanęłam z osobami niewidomymi i wbrew moim obawom okazało się, że nie ma to najmniejszego znaczenia, albo inaczej – ma to największe znaczenie, ale nie takie, jak pierwotnie myślałam. Na pokładzie działaliśmy jak jedna, zgrana drużyna, w której, jak to w każdej grupie bywa, różne osoby mają różne kompetencje, ale wspólnie tworzą zespół – załogę. Każdy miał do wykonania swoje zadania i tyle. Wszyscy pracowaliśmy każdego dnia, wykonując czynności delegowane załodze, korzystając czasem z „udogodnień”, ale od czego w końcu jest „technika”. Dla przykładu – sterowanie statkiem umożliwiał program wydający komendy głosowe na temat kursu i wychylenia steru. Fakt, funkcja stania na oku nie była dla wszystkich, ale po to jest załoga, by się uzupełniać i działać razem. Na pokładzie wspólnie wybieraliśmy liny stawiając żagle i wzajemnie licząc na siłę swoich ramion. W kambuzie w przechyłach obijaliśmy się o siebie przy krojeniu warzyw czy myciu naczyń. Robiliśmy to wszystko, co po prostu robi się na rejsie.
Co było inaczej? Inne na początku były moje reakcje, stare nawyki. Mając te swoje trudne do wyrugowania przyzwyczajenia widzącego, potrafiłam bez słowa wyciągnąć przed siebie rękę, podając coś osobie niewidomej i licząc na to, że ona to ode mnie weźmie, bo przecież widzi, co robię. Musiałam nauczyć się mówić więcej o tym co robię, niż zazwyczaj, ale ta zmiana przyszła mi bardzo łatwo. Wokół miałam samych pozytywnie nastawionych ludzi, którzy nie tylko z dużą dozą tolerancji podchodzili do moich czasem nietrafionych zachowań i tekstów, ale także sami często żartowali z różnic w naszym postrzeganiu świata.
Wiadomo, że te różnice są, jednak stały się one raczej powodem, dla którego zaczęliśmy inaczej patrzeć na świat. Okazało się, że wzajemnie możemy sobie te nasze światy pokazywać, opowiadać. Dzięki temu otwieramy się na drugiego człowieka, na nowe doznania. W swoim przyzwyczajeniu zakładałam, że wszyscy na pokładzie widzą i dla mnie duża zmiana w myśleniu dotyczyła sposobu komunikacji. W Kopenhadze w porcie mówię np., jak bardzo podobają mi się światła w operze, na co moja koleżanka z wachty pyta, jak one wyglądają. I nagle człowiek musi te swoje wrażenia ubrać w słowa. Coś tak dla mnie oczywistego, jak widok strojnych żyrandoli przełożyć na język na tyle plastyczny, by ktoś to mógł sobie wyobrazić. Niesamowite doznanie czekało też na mnie na bukszprycie, gdzie się wdrapaliśmy któregoś dnia całą wachtą. Cieszyliśmy się z bujania na falach, wiatr targał nam włosy. Siedzieliśmy tam sobie i cieszyliśmy się chwilą. Patrzyłam na Borchardta pod żaglami i na rozbijające się u jego dziobu fale. Gdy o tym powiedziałam, Monika zapytała, jak te fale wyglądają. Dzięki temu, że o tym opowiadałam, jeszcze lepiej to dostrzegałam tak sama dla siebie. Ulotne wrażenia stały się bardziej namacalne, bo ubrałam je w słowa. Mówisz o czymś, a dzięki temu sam lepiej to dostrzegasz. Skupiasz się na istocie spraw.
Jak to powiedział mi Darek – niewidomy, który opłynął Horn – niewidzenie to bariera, co nie znaczy, że nie można jej przekraczać. Tak naprawdę każdy, kto stanął na pokładzie Borchardta przekroczył ją. Dla mnie rejs Zobaczyć Morze był ogromną zmianą w myśleniu. Wiele dowiedziałam się o sobie, wielu rzeczy nauczyłam, a co najważniejsze, poznałam wspaniałych ludzi! Mogłabym powiedzieć, że nie musiałam płynąć, by zobaczyć morze, bo je znam od lat, ale tym razem zobaczyłam je zupełnie inaczej, a tak naprawdę dostrzegłam drugiego człowieka.
Część zdjęć dzięki niezastąpionemu towarzyszowi z pokładu Waldkowi Skorysowi i najlepszemu Kukowi – Leszkowi Szewiernowskiemu. Wielkie dzięki chłopaki!
tekst: Justyna Olszewska – wachta IV